Ta, która nienawidzi SIĘ uczyć.


Nienawidzę SIĘ uczyć. Za to uwielbiam, gdy KTOŚ mnie uczy. Niby taka niewielka różnica, a ma znaczenie.

Kiedy wybierałam się na studia, myślałam, że będzie trochę jak w szkole, tylko przedmioty ciekawsze, trudniejsze, zdecydowanie bardziej ambitne. No i się przejechałam. Jeśli czyta to ktoś, kto oczekuje, że na pierwszym roku medycyny nauczą go czegoś na zajęciach, to grubo się myli. Jasne, że są wyjątki od tej reguły, tylko ja się z nimi tak rzadko spotykałam, że nie zmieniły mojego zdania ani troszkę. Tutaj do wszystkiego trzeba dojść samemu, czytając te wszystkie niezrozumiałe podręczniki, pisane na kolanie przez profesorów. Sprawa książek na studia i ich ważnej treści, przekazanej w beznadziejnej formie to jest temat na osobnego posta. Pewnie jak już zacznę tegoroczną naukę i wkurzy mnie jakiś podręcznik, to cośtam o tym skrobnę. A wracając do nauki...

Najlepiej uczę się słuchając tłumaczenia innych. Nie chodzi mi tu tylko o suche prelekcje, ale też sytuacje, gdy nauczyciel podaje przykłady, rozrysowuje schematy itp. Wtedy wszystko wchodzi mi do głowy raz dwa. Niestety na studiach trudno tego doświadczyć. Ktoś powie, że przecież są wykłady. Szkoda tylko, że niektóre są niestety za ogólne, bo czasu nie ma, by trudniejsze sprawy zgłębić i wytłumaczyć. Potem człowiek wychodzi z sali, myśli, że temat ogarnia, cieszy się, że nauki do domu mniej, a tu niespodzianka! Wymagają 50 razy tyle.

Niektóre wykłady nie różnią się wiele od czytania na głos podręcznika. Tylko tym razem, to nie my wysilamy swoje struny głosowe. Patrzymy tylko, jak slajd po slajdzie, przed naszymi oczami przesuwa się tekst z podręcznika. I słuchamy znudzonego prelegenta czytającego to wszystko na głos.

Są też power-wykłady, na których prowadzący stara się wcisnąć jak najwięcej informacji, w  jak najkrótszym czasie. Kończy się na tym, że po pół godzinie notowania bez przerwy, usycha nam ręka i poddajemy się. Potem następuje skupienie, próba zapamiętania miliona szczegółów bez zapisywania i znów rezygnacja. W efekcie wychodzimy z sali głupsi, głodni i zmęczeni.

Wykładów idealnych chyba nigdzie nie ma. Ale żeby nie było, że tylko narzekam, to z ręką na sercu mówię: są też takie naprawdę ciekawe, z których człowiek wyniesie dużo praktycznej wiedzy. Zwykle są to te, na których wypowiedzi prowadzącego odbiegają nieco do sztywno nałożonego, głównego tematu.
Wiele zależy od wykładowcy: jego charyzmy, stylu wypowiedzi, nawet od humoru, więc cierpliwie czekam, może w tym roku uczelnia mnie zaskoczy. :)

Dobrze, to o wykładach już wiemy prawie wszystko, a co z ćwiczeniami i seminariami? Tu bywa różnie. Zwykle beznadziejnie. Nie chodzi o to, że zajęcia są nieciekawe, tylko o wiedzę, jaką z nich wynosimy. Do większości trzeba być wcześniej przygotowanym, wiedza z wykładów oczywiście nie wystarcza. Człowiek przychodzi i zaraz na początku zostaje odpytany. Z wszystkiego, co powinien wiedzieć PO ćwiczeniach. Po czym w trakcie zajęć radośnie "odkrywamy" wiedzę, którą już mamy i za którą jesteśmy ocenieni. W międzyczasie rysujemy sobie kredkami robaki, tkanki i inne takie.

Seminaria to tylko taka śmieszna nazwa zajęć, na które student powinien wiedzieć wszystko, udzielać się, zadawać pytania, znając na nie odpowiedź, a najlepiej to sam je prowadzić. Krótko mówiąc: odpalamy PowerPointa, gadamy głupoty, a potem to samo piszemy na kolokwium. Nie lubię.

Takie to życie 'biednej studentki'. W końcu studiowanie to dochodzenie do wiedzy samodzielnie i korzystanie przy tym z licznych źródeł, a tę definicję uczelnia wypełnia akurat idealnie. Wkurza mnie ten system, ale cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo. I nie jest.

Aga

Piszę bloga, żeby nie oszaleć.


A oszaleć można bardzo łatwo. Przynajmniej ja mam takie zdolności. Wkurzają mnie moje studia, nie chce mi się uczyć, przejmuję się byle czym i stresuję też byle czym, więc żeby w tym wszystkim nie zwariować, stwierdziłam, że co mi tam, założę bloga, będzie fajna odskocznia od rzeczywistości. 

Niby prosta sprawa, a myślałam nad tym tydzień. Nie wiedziałam, że to wszystko takie skomplikowane. Ludzie to mają te swoje blogi odpicowane, wszystko pasuje, idealnie równiutko, kolory dobrane, szablony wymuskane, no cacy. Ja to prosta kobita ze wsi jestem, zanim te htmle i inne szataństwa ogarnęłam, to trochę minęło, a i tak nie jest tak elegancko, jak u innych. Więc oficjalnie Was informuję, że się poddaję. Mój blog wymuskany póki co nie będzie, chyba, że znajdzie się chętny, który mi pomoże, bo sama nie dam rady. Informatyka mnie przerosła, a walczyć z nią nie mam siły. Amatorzy pięknych szablonów nie znajdą tu nic ciekawego dla siebie. Amatorzy idealnie poprawnej polszczyzny też, od razu ostrzegam. Wielcy fani studiowania jakże zajebistej medycyny również mogą się rozczarować, bo czasami już nie mam do niej sił i mieszam ją z błotem. 

    Wiecie jak rozpoznać studenta medycyny? Nie trzeba, on sam Wam powie. 

No to właśnie mówię: jestem na II roku lekarskiego. Sama nie wiem, jak to się stało. Mówią, że pewna praca, dobrze płatna, prestiż, fejm i dolary, więc pomyślałam: "czemu nie?". Lekarzem można być wszędzie, z nauką problemów nie miałam, z maturą też nie, więc tak oto jestem tu, gdzie jestem, czyli siedzę i uczę się miliona niepotrzebnych pierdół, często nudnych jak flaki z olejem. A miało być ciekawie. Czekam sobie aż mnie czymś zainteresują na tej uczelni i mam nadzieję, że kiedyś się doczekam, bo strasznie długo im schodzi. Ale co tam, nie ma ich co skreślać, może ten drugi rok będzie bardziej interesujący. Na razie mam różowe okulary i czekam aż wykłady staną się pasjonujące, a zajęcia ciekawe. Jak już coś ma się zmienić, to niech będzie na lepsze.

To tyle tytułem wstępu, rozpisywać się za bardzo nie mogę, lepiej dawkować emocje i informacje, żeby się nie okazało, że weny brakło na następne posty.

P.S. Podobno każdy szanujący się bloger nie umieszcza posta bez zdjęcia, bo to straszne przestępstwo, więc pędzę jakiegoś poszukać.

Aga